Samo to dziwaczne słowo odnosi się do grubego sukna w wersji saute. Szarza, szarzyzna - pachnąca, prymitywna, zgrzebna - tkanina, która w mojej wyobraźni pachnie sianem, świeżo skoszoną trawą. Miałam w życiu przyjemność produkować własnoręcznie przędzę: gdy ludzka ręka w sposób najzupełniej babarzyński wtapia się w jałowe czesanki, w niewiarygodne - bo powstałe nagle tu i teraz - sploty czegoś, co jeszcze przed chwilą stanowiło owcze runo... well, inaczej wtedy myśli się o konfekcji. Nie wiem, czy ktoś też to zauważa. Ubrania w wielkich sklepach nie pachną. Znakujemy je dopiero perfumami. Złocony flakon Laurenta, wymierzony w moją sukienkę, jest równie zwierzęcy, co kocia szczynka na łazienkowym dywaniku. Idea bezzapachowych ubrań wcale do mnie nie przemawia. Gdy robię na drutach sweter z czystej wełny po godzinie mam ręce przesiąknięte zapachem włóczki - wtedy czuję się jak Heideggerowski bohater... ten od młotka! Zaczynam nabierać rozeznania: wyznawać się na rzeczy. Tego samego doznaje się chyba, gdy rozcieramy w ogrodzie w palcach listki melisy czy mięty. Jednak nie ma już zapachów zaklętych w ubiorach. Napawa mnie to melancholią... a może właściwie wzięła się ona z przypatrywania dziełu Roberta Kuśmirowskiego w Zachęcie? Gorąco polecam wystawę Inwazja dźwięku - nie tylko dlatego, że jest tam zgrabny egzemplarz (stan idealny!) moich pierwszych organów elektrycznych "Student" :-)
Pasek, Camaieu, jeden z moich ulubionych rozweselaczy odzieżowych,
torebka, Top Secret.