Mało mnie ostatnio we własnym blogu. Powód jest prosty: nie ubieram się. Przez ostatni tydzień na zupełnie wariackich papierach postanowiłam odnowić swój stary pokój: przede wszystkim wyzbyć się niewygodnego młodzieżowego tapczanika, zmyć ze ścian kolor smętnego beżu, wyrzucić "perski" dywan, od którego wiecznie dostawałam oczopląsu. Zaczarował mnie na te kilka dni świat renowacji - w ogóle, możliwości jakie daje obecnie rynek wnętrzarski. Gdy zobaczyłam, jakie się teraz produkuje tapety, byłam w totalnym szoku i od razu zamówiłam trzy rolki tej cudownie różanej... może trochę infantylnej, trochę babciowatej, ale co tu dużo gadać: piorunująco pięknej, uspokajającej. Remont oczywiście robiłam sama, z małą pomocą domowników: przez trzy dni chodziłam w króciutkiej tunice (upały), która w finale wyglądała jak dekonstrukcyjne dzieło na miarę Margieli: ponadrywane rękawy, niezliczone plamy z farby, kleju do tapet, gruntu i zwykłego tynku. Skończyłam kompletnie wykończona w iście szatański piątek, przypłaciwszy całą inicjatywę bolesnym atakiem nerkowej kolki. Remontujący w skwarze niech pilnują, żeby się nie odwodnić! Efekt prac? Dla mnie bomba. Poziome cokoliki ładnie powiększyły optycznie pokój, vintage-firanka napełniła go słońcem, drewniana podłoga odkryta pod dywanem zachwyca sznytem dawnych dobrych czasów. A przede wszystkim - taki pokój sobie wymyśliłam i taki zrobiłam. Teraz satysfakcja - Yes, I can! A ta czarna sukienka to był mój tygodniowy strój reprezentacyjny :-D
tapeta A.S. Creation Chateau II, 64 złote za rolkę,
firanka ręcznie szydełkowana(olbrzymia 2X3), wintydż (za 2 złote!!!),
Anny nowy żakiet, który na sobie pasuje, Rezerwat (nie ma to jak skopiować Topshop!)